Samotnik z Murzynowa



Tym razem nie będzie tylko o książce, ale o jej twórcy. Znakomity etnolog, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, który kilkanaście lat mieszkał i pisał w podpłockiej wsi Murzynowo, gm. Brudzeń. Jacek Olędzki (1933 – 2004). Efektem jego wieloletniego życia wśród mieszkańców Murzynowa jest niezwykła monografia Murzynowo. Znaki istnienia i tożsamości kulturowej mieszkańców wioski nadwiślańskiej XVIII-XX wiek. Mieszkańcy Murzynowa, typowej polskiej ulicówki, położonej u ujścia Skrwy do Wisły przyzwyczaili się do postaci samotnika, który mieszkał wśród nich w położonej blisko Wisły chacie, w której zbierał przeróżne etnograficzne artefakty i dumnie nazywał muzeum. Na rozstajach niedaleko wejścia stoi na wysokim słupie osobliwa kapliczka zwieńczona kotwicą. Zresztą budynek, choć rok temu każdy mógł zajrzeć przez rozbite szyby do obejścia, istotnie nazywa się Muzeum Geografii Historyczno-Kulturowej im. Jacka Olędzkiego.

Po przeciwnej stronie Wisły do Murzynowa jest Duninów. Antagonizmy wśród mieszkańców po obu stronach rzek, jak pisze Olędzki, odnotowywane są w cały, kraju. Nie inaczej było i tutaj. Duninowiacy murzynowiaków uważali za gorszy sort i odwrotnie.

Zawiślacy dobrzy ludzie
Nawet sukie zjedli w budzie

Jedni drugim przypisywali ten niezbyt pochlebny wierszyk. Książka była wydana w 1995 roku; a występują w niej opowieści jak z baśni, a to o poronionym płodzie pochowanym pod kapliczką, a to o magii kryjącej się w rzece. Pamięć murzynowiaków jest dobra i sięga daleko. Trudno sobie wyobrazić, że przed ostatnią wojną ośmio-, dziewięcioletnia dziewczynka potrafiła zastępować ojca przewoźnika w przeprawie dużą łodzią kilkunastoosobowej grupy na drugi brzeg. Posiadano we wsi ponad 40 łodzi, blisko 10 barek, przystań i stałą łączność ze światem przez kursujące regularnie statki. A teraz Hipolit Kowalski (cyt. za publikacją JO), zapalony wodniak, zwykł nieraz westchnąć, kiedy spojrzał na wielkie jezioro bez jednej łodzi, dawną Wisłę: „Ile tu się wiatru marnuje.”. Olędzki wiele lat spędził w Afryce, od tubylców nauczył się obcować z naturą i słuchać jej. Tym bardziej mógł zrozumieć ludzi znad Wisły. Nawet przejeżdżając przez Murzynowo zapominamy, ile drzemie w nas myślenia magicznego. Wodnik, topielec, utopiec nie przetrwali do dziś w świadomości mieszkańców wsi. Ale utrzymywały się mniemania o żywiole, któremu trzeba złożyć ofiarę. Na przykład w postaci chleba ze świecą wrzuconego do rzeki, bochenek ten miał wskazywać miejsce, gdzie utopił się człowiek.

Jedynymi stworzeniami magicznymi spotykanymi przez wodniaków i to na rzece, były świetliki w różnej postaci. W książce Olędzkiego można przeczytać też o zachowaniach magicznych, o ludziach porażonych piorunem, których nie wolno pod żadnym pozorem dotykać. Tylko jak ich zakopać w ziemi, a później odkopać w celu przywrócenia do świata żywych? To pozostanie tajemnicą murzynowiaków.
Opisano też wszelkie rytuały przejścia: narodziny, inicjacje seksualną, ślub, pogrzeb. Wszystko niezwykle żywym językiem, z cytowaniem wypowiedzi poszczególnych mieszkańców wsi. Badacz terenowy musi być przezroczysty, aby ludzie go zaakceptowali tak, żeby pokazywać także ciemną stronę mocy. Wśród niej był stosunek do zwierząt. Ambiwalentny. Np. z pięciu braci C. tylko jeden był w stanie zaszlachtować świnię. Ale już co do pozbywania się psów i kotów niewielu miało obiekcje. Jak to na wsi. Pamiętajmy, że to były lata 80/90. Najdalej. Mam nadzieję, że czasy się zmieniły, a badacz miał opisywać, nie: oceniać.
Interesującym wątkiem jest opis gotyckiej świątyni w Rokiciu zwanej „kobylim kościołem”, od zapisanej nawet przez Długosza przypowieści o tym, jak został zbudowany za pieniądze ze sprzedaży koni, które w „cudowny” sposób znalazły się na pobliskim wzgórzu. Flisacy mówią tez flisacki kościół, gdyż wśród patronów znajdują się święci Piotr i Paweł, obydwaj rybacy. Kościół ma na wschodniej ścianie charakterystyczne żłobienia, obecne jeszcze na kilkunastu świątyniach w Polsce, bez wyraźnego klucza. Ich pochodzenie jest do dziś przedmiotem sporu. Jedno uważają, że są to ślady od świdrów ogniowych, służących do krzesania ognia w Wielka Sobotę, natomiast inni, że ślady wyżłobione przez pokutników. Olędzki ze swoją mirakularną (podatną na cudowny odbiór świata) osobowością uważa, ze to drugie. Rowki są na wysokości klęczącego lub stojącego człowieka. Pasują do rozmiaru spracowanych kciuków rybaków. Najstarsze pochodzą z połowy XVII wieku.
O wszystkim przekonanie się Państwo jadąc do Rokicia. Żłobienia faktycznie są. Można też wypożyczyć  książkę w naszej Czytelni i obejrzeć je na fotografiach. Spór o pochodzenie tych znaków na ścianach polskich świątyń ceglanych trwa też w Internecie, tak jakby chodziło co najmniej o kręgi w zbożu.
Monografia Jacka Olędzkiego naprawdę warta jest lektury. Nie jest to praca naukowa. A właściwie jest, ale napisana tak, jak gawęda o sąsiadach. W pozytywnym znaczeniu.

Jacek Olędzki, Murzynowo. Znaki istnienia i tożsamości kulturowej mieszkańców wioski nadwiślańskiej XVIII – XX w., Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 1995
                                                                                                                                     Milena

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gdzie jest ta ulica, gdzie jest ten dom?

Wierzmy wierszom

Wody (S)krwią płynące