Mazury jak Dziki Zachód



Mariusz Czubaj to jeden z niekwestionowanych mistrzów polskiego kryminału, a R.I.P to kawał dobrze wykonanej roboty.  Autor odrobił lekcję z kinematografii, więc jego bohater, niczym Clint Eastwood w słynnej „dolarowej” trylogii Sergio Leone, jeździ miedzy Szczytnem a Starymi Kiejkutami, chcąc zaprowadzić  ład i porządek.
Nazywa się Marek Hłasko i jest byłym policjantem, a obecnie prywatnym detektywem, specjalizującym się w poszukiwaniu osób zaginionych. Tym razem na zlecenie znanej prokurator  Hyżej poszukuje jej siostrzenicy Magdy Wolskiej, a przy okazji odkrywa przeszłość swojego ojca. Przeszłość, o której stary Hłasko nigdy synom nie mówił, a został po niej kawałek blaszki z wykłutymi tytułowymi literami.
W ogóle onomastyka jest wielką zaletą książki, widać, że autor nie sięgnął po przypadkowy zbiór nazw. Książka pokazuje, jak można bawić się choćby nazwiskami, osiągając przy tym komiczny efekt. Detektyw nazywa się Marek Hłasko i, chcąc zachować w tajemnicy prawdziwy cel swego pobytu na Mazurach, udaje pisarza, prokurator jest równie „hyża w gonieniu przestępców, co w rozkładaniu nóg”,  a właściciel tubylczego baru Endżel nazywa się Jacek Daniel. Lokalny mafioso to Henryk Koenig, czyli, jakby nie patrząc, król.
Powieść tylko pozornie ma zawiłą intrygę.  Dwa, a nawet trzy wątki splatają się ze sobą, ale niespecjalnie utrudnia to lekturę.  Ma być prosto jak we wspomnianym spaghetti westernie, na miarę polskiej prowincji.
Powieść jest w narracji pierwszoosobowej, główny bohater jest cyniczny,  zdystansowany,  zdarzają mu się bardzo różne przygody, z których stara się wyjść obronną ręką.  „Rozumiałem ją. Wiem, czym jest czekanie na wiadomość. Na wieści dobre czy złe. I gdy te nie nadchodzą, kiedy telefon milczy, pozostaje chodzenie po ścianach. Po wielu latach oduczyłem się dawania ludziom nadziei. Od tego jest ksiądz. Albo psycholog. Więc milczę, aż znajdę zaginionego. Żywego albo martwego. W zdrowiu lub w stanie zlewnym.” Tak, prokurator Hyża bardzo chciała znaleźć swoją siostrzenicę.
R.I.P. ma odpowiednią dawkę masakry, stosowną ilość czarnego humoru, groteski i odlotu w postaci domorosłej komuny.
Przyznaję, że nie znam pierwszej części cyklu. Zakładam, że jest równie dobra, a rola detektywa większa. W tej trochę brakuje klasycznego w powieści sensacyjnej katharsis, kiedy winni zostają napiętnowani i wykluczeni. Tutaj zło walczy ze złem. Cóż, każdy ma taki los, na jaki zasłużył…

Milena

Mariusz Czubaj, R.I.P, Warszawa 2016

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gdzie jest ta ulica, gdzie jest ten dom?

Wody (S)krwią płynące

Ewangelicy z płockiej guberni