SORGE
Nawet
najbardziej namiętne czytelniczki współczesnej polskiej literatury dla kobiet
przyznają, że jej podaż zaczyna niepokojąco przerastać popyt. Podczas rozmów
przy bibliotecznej ladzie coraz częściej zauważają – mam tu na myśli także
zwykłe wielbicielki chick-litu, niekoniecznie Eleny Ferrante – że ilość autorek i tytułów, serii i cyklów,
sag i sezonów zaczyna przechodzić w jakość masowego przemysłowego
produktu. Czyli niekoniecznie w tę jakość, której oczekujemy od przedmiotu z
zadrukowanymi (bądź wyświetlanymi na ekranie) stronami zwanego książką. Moje
czytelniczki stosują zwykle dwie strategie obronne: jedne wracają do
społeczno-obyczajowej klasyki (klasyką może tu być wczesna Katarzyna Grochola,
czy nieco już zapomniana Monika Szwaja), a inne zaczynają się rozglądać po
półce z polskimi nowościami uważniej i kapryśniej. Niekiedy decydując się na
rzecz do tej pory niebywałą: na podjęcie lekturowego ryzyka, na wybór książki,
która nas poprowadzi nie wiadomo dokąd. I właśnie takie jest Sorge Aleksandry
Zielińskiej.
Nowa
powieść Zielińskiej niby podąża wydeptaną ścieżką prowincjonalnej opowieści
z kilkupokoleniową historią w tle i z trzema bohaterkami doświadczającymi
doli i niedoli kobiecości, ale przełamuje przy tym kilka istotnych barier. Po
pierwsze, obarcza bohaterki nieszczęściami spoza żelaznego repertuaru sercowych
zawodów i małżeńskich dramatów, wybierając albo przejmujący wgląd w
doświadczenie postępującej starości (Adela), albo wnikliwy portret matki po
utracie dziecka (Tula), albo sugestywny opis kobiecej depresji wynikłej z
poczucia winy i narastającego niedoboru sensu życia (bezimienna „dziewczyna”).
Po drugie, trzyma się z daleka od sztampowego języka, napędzanego wytartymi
kolokwializmami jak ze szkolnego wypracowania, unikając jednocześnie wyrafinowanej
stylizacji czy „wysokoliterackiego” przydechu, dzięki czemu osiąga zaskakująco
głęboką prostotę komunikatu. I po trzecie wreszcie (ale to „trzecie” jest
organicznie związane zarówno z „drugim”, jaki i z „pierwszym”) wystrzega się
łatwych rozwiązań fabularnych, a już na pewno miałkiego happy endu. Co
wcale nie znaczy, że powieść kończy się źle.
Prowincjonalna
Lubelszczyzna, rozkwit i upadek lokalnego biznesu, tragiczny wypadek wiążący
małomiasteczkową społeczność rodzajem wspólnego społecznego piętna, dalekie
echa niemieckiej okupacji, niemal mistyczna aura fatalizmu – dałoby się z tego
wywieść solidną powieść obyczajową, ba, nadać jej epicki rozmach, ale
Aleksandra Zielińska, podobnie jak w poprzednich książkach (wypada dodać:
cenionych i nagradzanych), wybiera psychologię oraz skromną, wąską narrację,
właściwie trzy strumyki narracji, wyczuloną na liryczny szczegół. Dzięki temu Sorge
to skuteczna odtrutka i na opasłe rodzinne sagi (oglądamy tu więzi pokoleniowe
pod zupełnie innym kątem) i na stereotypowe opowieści o kobietach bez
faceta (samotność, proszę sobie wyobrazić, może być czymś całkiem innym), i na
ten cały nieznośny trening „poszukiwania własnej drogi do szczęścia”, którym
współczesna literatura dla kobiet karmi swoje czytelniczki do znudzenia. Mój ulubiony fragment powieści to jej
przewrotnie krzepiące zakończenie z takim oto dialogiem bohaterek:
-
To co, idziemy?
-
Chodźmy.
Nie
ruszają się z miejsca, teraz jest teraz, i teraz jest najważniejsze.
Komentarze
Prześlij komentarz