Szkieły z Poznania
Jak
to się stało, że jeszcze nie pisałam o żadnym z tzw.
neomilicyjnych kryminałów Ryszarda Ćwirleja? Ano tak się jakoś
złożyło. Natomiast ze wszech miar zasługują na prezentację.
Weźmy
Śliski interes. Akcja dzieje się w 1983 roku, a więc dwa
lata po wprowadzenia stanu wojennego. SB to nadal państwo w
państwie, ale nie kochane przez prawdziwych milicjantów. W ogóle
policja polityczna odgrywa w tej serii rolę Złego, śmieszy,
tumani, przestrasza. W stanie wojennym MO Ćwirleja z niechęcią
staje po stronie władzy ludowej. W ogóle autor to rocznik ’68,
więc z czasów PRL dużo pamięta, zapewne nosił buty Relax, dżinsy
Odra, bo wranglery były mrocznym obiektem pożądania. Popalał
(jeśli!) klubowe albo popularne i takie różne rzeczy, o których
dzisiejsze nastolatki nie maja pojęcia. Ba, może nawet przeglądał
Kapitana Żbika, a może podkradał ojcu zeszyty kryminalne
Ewa wzywa O7. Ja podkradałam. Najbardziej lubiłam, gdy na
okładce było nadrukowane: Jerzy Edigey. Zapewne wszystko razem, bo
o większości z tych gadżetów jest mowa w jego kryminałach.
Nieraz wprost. W Śliskim interesie podobnie.
Ciekawi
mnie tylko, czy ktoś z młodszych autorów mógłby z takim
realizmem sięgnąć do PRL-u i opisywać tęsknotę za kiełbasą
„Śląską”, odróżnić dobry bimberek od ochrzczonej wódki I
wychwalać cinkciarzy pod Pewexami. Jak zwykle szczegółów zdradzać
nie będę, bo co to za kryminał, gdzie wszyscy wiedzą, co to był
za trup.
W
smutnej PRL-owskiej rzeczywistości na kartach książki jest szaro,
brudno i zimno, rzecz dzieje się przed wyjątkowo mroźnym i
śnieżnym Bożym Narodzeniem. Do tego śmierdzi nieświeżym karpiem
i szczynami w bramach. Rzeczywistość, jak błysk flesza,
rozświetlają czerwone majtki ekspedientki sklepu mięsnego i lampy
milicyjnych techników. Spośród milicjantów wyróżnia się
chorąży Teofil Olkiewicz, prosty jak drut, ale sprytny i obdarzony
szczęściem funkcjonariusz Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu,
zresztą pisze o tym Olaf Lubaszenko na okładce książki i trudno
się z tym nie zgodzić. To Olkiewicz jest numerem jeden w tej części
serii.
Partner
i kolega Olkiewicza, podporucznik Mirek Brodziak, choć to wokół
niego wiąże się kryminalna intryga, jest nieco skryty w cieniu
rubasznego chorążego. Podobnie jak tajemnicza postać cinkciarza z
półświatka Grubego Rycha.
W
powieści wszyscy piją. O każdej godzinie w milicyjnych konsumach
(tak, młodzieży, były takie specjalne knajpy dla resortu, w Płocku
też) bywa wódka i inne wyroby monopolowe. Ćwirlej zgrabnie
opisuje jak obejść słynny ówczesny zakaz picia alkoholu do 13.00.
Otóż podawano go w butelkach po oranżadzie lub… dolewano do
herbaty. Olkiewicz doszedł w tym do perfekcji, zresztą bez alkoholu
w żyłach nie był w stanie pracować. Niczym raj jawi się
Olkiewiczowi fabryka Polmosu, gdzie w rzędach sunących po taśmie
butelek płynie sama krynica mądrości.
Ćwirlej
świetnie radzi sobie z prowadzeniem dwóch równoległych wątków,
powieść doskonale się czyta, autor obraca się w świecie
cinkciarskich porachunków tak, jakby sam stał w młodości pod
Peweksem. To rasowy kryminał o pełnokrwistych policjantach:
porywczym młodym Brodziaku, nieco ociężałym Olkiewiczu i ich
przełożonych z KWP, niejasnych układach i małych grzeszkach z
przeszłości. Udana mieszanka przyprawiona PRL-em, który już
powoli zaczynał chylić się ku upadkowi.
Warto
zwrócić uwagę na cenny poznański żargon (w którymś z tomów
był nawet słownik). Z czystym sumieniem mogę polecić serię
kryminalnych opowieści o… szkiełach z Poznania.
Milena
Komentarze
Prześlij komentarz